niedziela, 8 czerwca 2014

BECAUSE I’M HAPPY


Khiva (UZ) – Bukhara (UZ)  490km

Droga do Buhary minęła bez większych niespodzianek, no może po za faktem, że samurai zaczął łapczywie żreć olej. Ustawieni w kolumnę czterech samochodów gnaliśmy po uzbeckim pustkowiu z zawrotną prędkością 90km/h.

Ponieważ droga była spokojna jest to dobry moment aby przedstawić kilka ekip z którymi połączyliśmy siły. Po pierwsze i tu czapki z głów jedzie z nami para uroczych Brytyjczyków, Beryl i Tony którzy zdecydowali się na rajd w walce z demencją, każde z osobna ma 74 lata, dzielnie prowadzą Toyotę RAV4. Ci niebywale odważni starsi państwo nie tracą wiary w ludzi, samochód i fakt że chcieć znaczy móc. Dla wszystkich pozostałych teamów są dowodem na to, że wiek nie stanowi ograniczeń. Drugi angielska załga to dziewczyny w czternastoletnim Fiacie Punto, mocny zespół jeżdżący w tego typu imprezach od wielu lat. Tym razem z całą listą zadań do zrobienia. Samochód należał wcześniej do woja jednaj w dziewczyn, wuj zmarł niedawno na raka, ale całe życie był wielbicielem szalonych wypraw. Dziewczyny więc, aby uczcić jego pamięć postanowiły zrobić Centrall Asia Rally Punto w celu uzbierania pieniędzy na hospicjum w Londynie. No i na końcu, ale absolutnie nie ostatni (tylko pierwsi) chłopcy z Belgii w Audi All Terrain. Ten samochód mimo czternastu lat na blasze wygląda jak nówka z salonu, ma klimę, skórzane fotele i stale zimne piwo na pokładzie. Panowie mimo iż po asfalcie mogli by gnać 160km/h cierpliwie prowadzą naszą kolumnę. Wszyscy razem stworzyliśmy coś na kształt jednej rodziny która w zależności od potrzeb i umiejętności pomaga sobie nawzajem.

Wracając do trasy, po przejechaniu wyznaczonych 490km wjechaliśmy na buharską starówkę. Zupełnie spontanicznie odpaliliśmy radio, wyskoczyliśmy z samochodów i w dziesięć osób zatańczyliśmy Happy, będąc prawdopodobnie największą atrakcją turystyczną tego dnia. Nie pozostało nam już nic innego jak wsiąść z powrotem do naszych powozów, znaleźć hotel, wziąć prysznic, zjeść kolację, wypić piwo i oddać się zasłużonemu odpoczynkowi w pokoju z klimatyzacją.

sobota, 7 czerwca 2014

PIWNICA PEŁNA SKARBÓW


Muynaq Camp (UZ) – Khiva (UZ) 450km

Kolejny dzień przyniósł kolejne naprawy samuraia, skończyły się przygody z chłodnicą zaczęły z zakupem benzyny i utratą mocy w dwóch cylindrach. Resztkami dobrej karmy dotarłyśmy do średniowiecznego miasta Khiva, gdzie w obrębie murów obronnych zamiast zasłużonego obiadu trzeba się było wziąć za postawienie samuraia na koła. Sklep z częściami okazał się ciemną piwnic pełną przeróżnych skarbów, a dobrzy ludzie wyrastający z pod ziemi zrobili wszystko aby dzielny wojownik mógł jechać dalej. Następny przystanek Buhara.

piątek, 6 czerwca 2014

SZALEŃSTWO NA DNIE MORZA



Beyneu (KAZ) – Muynaq Camp (UZ) 437km

Tak więc niestrudzenie po trzech godzinach snu byliśmy znowu w drodze. Co bardziej rozsądne teamy wyruszyły wczesnym rankiem, co jak się okazjo niewiele zmieniło, ponieważ na granicy uzbeckiej dowiedziemy się dość dosadnie kto ma władzę. Bardzo mili celnicy stawali na rzęsach by ułatwić nam przebrnięcie przez urzędniczy chaos, dzięki czemu dla świętego spokoju zostałam mężatką z dwójką dzieci.

Po przekroczeniu granicy i kolejnym domorosłym opanowaniu awarii związanej z płynem do chłodnicy (tym razem już nie z mojej winy - na wertepach zgubiłyśmy pojemnik na ów płyn) razem z chłopakami z Belgii ruszyłyśmy na odcinek specjalny. Gnanie po dnie morza aralskiego o zachodzie słońca wynagradza wszystkie niedogodności życia w drodze. OS został zwieńczony zimnym belgijskim piwem z widokiem na nieprawdopodobnie gwieździsty nieboskłon, północ na dnie morza robi wrażenie.

czwartek, 5 czerwca 2014

SAMURAI UGOTOWANY NA MIĘKKO


Przejechanie Ukrainy było proste, stacje benzynowe co 10 kilometrów wyposażone w red bulla, wi-fi i coś do jedzenia, równy asfalt i policjanci pomagający zlokalizować nocleg nawet w miejscach gdzie wydawało się, że nie ma już absolutnie nic. Samurai jechał równo i wdzięcznie, wzbudzając uśmiech na twarzach mijanych ludzi. Dopiero na granicy można było odczuć napięcie, nadmierną kontrolę i niechęć do współpracy. Po rosyjskiej stronie dopadła nas jeszcze poprawność urzędnicza zakończona czterokrotnym przepisywaniem dokumentów, a następnie ogrom kilometrów do pokonania w celu dojechania na start.

Astrakhan (RUS) – Beyneu (KAZ) 840km

Szczęśliwie razem z czterema innymi teamami dotarliśmy do Astrachania przed zmierzchem. Samurai zdążył zmienić kod błyskowy jeszcze przed rozpoczęciem rajdu. Po pięciu godzinach snu przyszło nam pokonać pierwsze 840 km na kompletnie pustynnym stepie. Ponieważ zostałam pouczona o konieczności sprawdzania wszystkich płynów ustrojowych wojownika każdego ranka, zrobiłam to też na stracie, co po 40 kilometrach zaowocowało ugotowaniem samuraia na miękko. Niedospanie, upał i pośpiech dały o sobie znać w najlepszym wydaniu, nie dokręcony korek od chłodnicy plus 50 stopniowy upał pozwoliły nam podziwiać widoki kazachskiego pustkowia z pobocza a nie tylko z samochodu z wiatrem we włosach. Na mało przyjaznych terenach ludzie mają niesamowitą umiejętność niesienia bezinteresownej pomocy. Po godzinie byłyśmy znowu drodze, dla odmiany z kolejnym kodem błyskowym uroczo puszczającym do kierowcy oczko. Przemilczę fakt pomylenia drogi 100 km przed metą i w rezultacie dojechanie nad ranem, pominę zatrucie pokarmowe i piasek w zębach... następny dzień mógł być tylko lepszy.

środa, 4 czerwca 2014

GOTOWI NA START

Będzie krótko ponieważ padł komputer ;) 2600 km za nami, jesteśmy na starcie w Astrachaniu. Do tej pory zapłaciłam mandat za przekroczenie prędkości - myślałam ze samuraiem to niemożliwe ;). Krysia kilka razy próbowała wrzucić 6 bieg i granica ukraińsko-rosyjska zabrałam nam 5 godzin. Życie w drodze wchodzi nam w krew ;)

niedziela, 1 czerwca 2014

Warszawa – Rivne czyli nie jeździmy na ręcznym


Po nocnym pakowaniu i szybkim przyswojeniu obsługi pasów transportowych doszłyśmy do wniosku że samurai to bardzo pojemny samochód. Wyposażone w zapas wody, red bulla i babcinych pierogów o godzinie 6.30 wyruszyłyśmy na wschód. W woli ścisłości MY czyli ja i moja szalona mama Krysia, która po raz pierwszy postanowiła wyruszyć ze mną na podbój Azji. Czas ma dziewczyna ograniczony ale chęci i zapał godny pozazdroszczenia. Na dobry początek jako wytrawny kierowca była bardzo rozczarowana faktem, że nasz mały wojownik tak ciężko jeździ - no cóż na ręcznym nie jest lekko.

Wbrew wszystkim przestrogom na granicy było pusto, a samurai z załogą zrobił furorę. Po 30 minutach rozmów o budowie silnika spokojnie ruszyłyśmy dalej, lżejsze o łapówkę w postaci tabletek na gardło*.

Nocleg znaleziony o wyjątkowo wczesnej porze okazał się doskonałym pretekstem do przestudiowania elektroniki która miała nam się przydać, a o której żadna z nas nie miała zielonego pojęcia. Krysia po długich namowach podjęła się wyzwania ogarnięcia CB, a mi w udziale przypadła kamera. To ciekawe że z każdą kolejną podróżą ilość kabli rośnie niewspółmiernie do długości trasy. Fascynuje mnie fakt posiadania na pokładzie aparatu, kamery, radia, telefonów, komputera i całej reszty, gdzie jest moje less is more? Gdzie minimalizm i zamiłowanie do prostoty?

* Moje  migdałki musiały spokojnie poczekać kolejne 250 km na dezynfekcja szkocką whisky – cierpliwość to święta cnota.

sobota, 31 maja 2014

ZOSIA SAMOSIA

Pierwszy raz świadomie zobaczyłam Samuraia pod koniec poprzedniej wyprawy Lądem z Duszanbe do Kuala Lumpur. Gdzieś w centrum stolicy Malezji wciśnięty w małą dziurę stał zaparkowany biały wojownik, jego gabaryty, linia i charakter wzbudziły moją dużą sympatię, a przyjaciel z którym podróżowałam stwierdził, że dobrze że nie stałam w kolejce po wzrost bo musiałam bym się do tego samochodu składać w pół. Również podczas wspomnianej podróży, tylko że na jej początku poznałam ludzi biorących udział w Central Asia Rally i jako stara/młoda blachara imprezę zapamiętałam i obiecałam sobie wziąć w niej udział. 

Zaczynając od początku to nie bardzo pamiętam kiedy narodziła się moja miłość do blachy i ryku silnika. Na pewno od zabawy lalkami wolałam budować tory dla resoraków, a tata śmiał się, że może miałam być chłopcem. Kilka lat później koledzy uczyli mnie jeździć na "ćwiartce" i było to jeszcze długo przed możliwością zdania prawo jazdy. Zakochana w wyścigówkach najlepiej o linii Mustanga Shaby 69 lub Triumpha Spitfira 76 uważałam, że samochód w pierwszej kolejności powinien być szybki. Potem były mniej i bardziej udane byty czterokołowe. Kilka mniejszych i większych wypraw na krańce świata i świadomości, a w końcu decyzja, że dojrzałam do auta z silnikiem 1,3 jadącym max. 95 km/h.

Szukanie Samuraia w dobrym stanie było serialem komediowym klasy B, szczególnie, że na każde pytanie odnośnie oglądanego samochodu słyszałam pani przyjedzie z mężem to ja wyjaśnię, męża nie posiadam, ale stwierdzenie przeszło do kanonu i potem w różnych sytuacjach padało wielokrotnie. Wojownik na moje nieszczęście zielony (w życiu uznaje głównie wszystkie odcieni czerni) znalazł się pod Katowicami, po miłej wymianie uprzejmości z Panem Handlarzem nic nikomu nie mówiąc wsiadłam w pociąg i pojechałam nabyć swoją pierwszą terenówkę. Mam ciut więcej niż 13 lat, a nawet mam dowód ale na moje szczęście w nieszczęściu wyglądam na maturzystę, co nie umknęło uwadze Pana Handlarza, nomen omen tak przejętego moim planem zakupu od niego samochodu i ruszenia nim na daleki wschód, że to nie ja zadawałam pytania tylko on mi opowiadał o aucie. Spędziłam pod Katowicami pół dnia, pojechaliśmy w teren co by sprawdzić napędy, poznałam całą rodzinę Pana Handlarza i jak już zapadła decyzja że go/wojownika biorę to Pan pobladł. Ściągną mechanika, wymienił mi tarcze, zatankował, wsadził nowy akumulator i błagał aby do niego zadzwoniła nie zależnie o której dojadę. Dojechałam bez problemu z bananem na twarzy stawiając wszystkich przed faktem dokonanym, oto ja i mój samurai. Tak, zrobiłam to sama ku przerażeniu kolegów i tak, byłam z siebie obrzydliwie dumna. Wbrew wszystkim rokowaniom samochód okazał się w całkiem dobrym, a nawet rewelacyjnym stanie. Moja przygoda z błotem, piachem i częściami nabrała rumieńców. Zaczęła się też historia nie do przyjęcia dla wszystkich którzy chcieli mi pomóc bardziej niż sama tego chciałam, a mianowicie ZOSIA SAMOSIA musi sama. No cóż miewam wady …. :)